MAZEL TOW
JAK ZOSTAŁAM KOREPETYTORKĄ W DOMU ORTODOKSYJNYCH ŻYDÓW
 
Publisher Czarne

Co się stanie, kiedy lewicująca, zbuntowana studentka z Antwerpii, mieszkająca ze swoim irańskim chłopakiem, trafi do domu ortodoksyjnej żydowskiej rodziny, która żyje zamknięta we własnym świecie, na obrzeżach belgijskiego społeczeństwa? Czy bezpośrednia, trochę zadziorna dziewczyna może się odnaleźć w środowisku, pielęgnującym zwyczaje, które nie zmieniły się od setek lat?

Margot przez sześć lat spędzała popołudnia w domu Schneiderów, pomagając ich dzieciom w nauce. Jej metody dydaktyczne bywały całkiem nieortodoksyjne – stosowała między innymi prowokacyjne pytania, obcesowe komentarze i dużo śmiechu. Okazało się, że w niektórych sprawach dogaduje się z uczniami znakomicie, na przykład w interesach (razem ze średnim synem Schneiderów, Jakovem, przez kilka lat prowadzili wspólny biznes – ona pisała jego kolegom wypracowania, on zajmował się logistyką i zgarniał procent). W innych kwestiach, jak podejście do mody czy seksu, różnice były większe. Nie przeszkodziło to jednak Margot i jej uczniom konfrontować się z wzajemną odmiennością i co dzień przekraczać dzielące ich granice. Choć pierwsze zetknięcie dwóch skrajnie różnych światów i światopoglądów było gwałtowne, z czasem wśród gaf i pomyłek początkowa nieufność zmieniła się w niezwykłą przyjaźń, która przetrwała lata.

Rozdział 4
Przez pierwsze pół godziny siedziałam naprzeciwko pana Schneidera w pokoju zwanym biurem, który leżał na parterze w tylnej
części domu, tuż za windą.
Winda! Nie miałam pojęcia, że takie luksusy istniały, że w mieście mieszkali ludzie, którzy nie byli wcale niepełnosprawni, ale
w domu mieli zainstalowaną windę.
Puszysty, biały dywan, w którym moje stopy zdawały się zapadać, wywarł na mnie duże wrażenie. Moja matka wolała płytki,
wystarczało jedno wiadro wody z płynem, żeby błyskawicznie
wyszorować podłogę. W tym domu korytarze były pokryte białym dywanem o długim włosiu.
Na ścianach korytarza migotały ekrany wideo, pokazywały obrazy różnych punktów ulicy. Widać było niewyraźnego przechodnia,
kogoś wrzucającego foldery reklamowe do skrzynek pocztowych.
W pokoju stały biurko i regał z książkami, ale tylko jedna półka
była nimi wypełniona. Grzbiety gramatyki braci Bescherelle i słownik Le Petit Robert poznałam od razu. Inne książki były hebrajskie,
podejrzewałam, że to święte księgi, bo tak wyglądały, były grube
i oprawione w skórę, miały wytłaczane złocone litery i ozdoby.
Okna sięgały od podłogi do sufitu i wychodziły na dziedziniec, którego główną ozdobą był staw z mostkiem w połowie
długości. Na skraju dużego marmurowego tarasu stał słupek do
koszykówki, z siatką, a dalej w ogrodzie widać było huśtawkę na
pomalowanym na czerwono metalowym stojaku. Trawnik był
nieskazitelny, świeżo skoszona żywa zieleń.
Pan Schneider był bladym, wysokim i szczupłym mężczyzną.
Nosił ciemny garnitur, białą koszulę i granatową jarmułkę. Nie
miał pejsów, a czarna, przetykana siwizną broda była puszysta i nie
zwisała jak śliniak aż na klatkę piersiową, tylko przylegała do skóry.
Głos miał mocny i mówił po niderlandzku z francuskim akcentem, słabszym niż u jego żony. Przypominał mi trochę mojego ojca,
ale w wersji żydowskiej i z głębszymi zmarszczkami na czole i wokół oczu. Istnieją ludzie, których policzki nigdy nie są czerwone.
Pan Schneider do nich należał. Jego skóra stale miała odcień bladej szarości. Broda i wąsy otaczały usta i dodawały koloru twarzy.
– Umówmy się, że robimy to tylko raz – zaproponował pan
Schneider, kiedy uścisnęłam jego dłoń na przywitanie. Nie zrozumiałam, o co chodzi. Zdjął marynarkę i powiesił ją powolnym
ruchem na krześle, dbając o to, żeby ramiona znajdowały się dokładnie w rogach oparcia. Poprosił, żebym usiadła.
– Jeśli mi pani poda rękę, to ja ją uścisnę, panienko – powiedział, widocznie zauważył zmieszanie na mojej twarzy. – Szanuję,
prawda, miejscowe zwyczaje. Jednak ze względu na bezpieczeństwo, my, ortodoksyjni Żydzi, nie podajemy ręki kobiecie. To ma
związek z czystością, ale nie o tym teraz rozmawiamy. Byłoby
dobrze, gdyby pani szanowała nasze zwyczaje.
Uśmiechnęłam się do niego. Podejrzewam, że trochę głupio.
Patrzyłam na swoją prawą rękę i zastanawiałam się, co może
w niej być nieczystego. Miałam co prawda tipsy na paznokciach.
Na szerokiej półce regału, w otoczeniu trzech okrągłych pudeł, leżał czarny kapelusz ze sztywnym rondem. Na pchlim targu udało mi się ostatnio zdobyć podobne pudło, od Borsalina.
Przechowywałam w nim wszystkie listy.
Pan Schneider zaczął wygłaszać monolog. Nie zostawiał miejsca na wtrącenia, a jeśli próbowałam zadać pytanie, zachowywał

się tak, jak politycy w talk show – po intermezzo niewzruszenie
ciągnął swoją opowieść:
– Mam czwórkę wspaniałych dzieci – mówił. – Dwóch wzorowych synów i dwie wzorowe córki. Różnią się od siebie, to logiczne, spróbuję pani wyjaśnić, na czym polegają te różnice.
Pomyślałam: „O nie, proszę, nie cierpię wzorowych dzieci, nigdy się z takimi nie przyjaźniłam, rozpoznawałam je zazwyczaj
z daleka, ich wzorowość można było wyczytać z butów, sposobu poruszania się i wyglądu. Stopień posłuszeństwa określało
położenie brody”.
– Simon jest najstarszy – zaczął pan Schneider. – Ma teraz
szesnaście lat. Jest bardzo podobny, mam na myśli charakter, do
swojej matki, mojej małżonki. Jest zarazem miękki i twardy, rozumie pani? Zrozumie pani, kiedy pozna moją małżonkę. Pracowity, woli milczeć, niż mówić, taki jest, ale nie należy go nie
doceniać. Ma dobre serce i jest elokwentny.
Tak powiedział. Musiałam się uśmiechnąć.
– Jeśli Simon otwiera usta, to nie po to, żeby mówić, ale dlatego, że ma coś ważnego do powiedzenia, rozumie pani, co mam
na myśli. N’importe: pani nie będzie się nim wiele zajmowała,
uczy się matematyki i przedmiotów ścisłych. Ten kierunek jest
dla pani za trudny i zbyt specjalistyczny, pani ma, prawda, inny
umysł. Może pani pomóc Simonowi we francuskim i niderlandzkim, ewentualnie w historii i geografii. Nasz najstarszy syn sam
pani powie, kiedy będzie potrzebował pomocy. Jeśli poprosi, to
chcemy, prawda, wiedzieć, że może na panią liczyć.
– Oczywiście – odpowiedziałam.
– Jakov jest naszym drugim synem – ciągnął. – Urodziło nam
się dwóch synów po kolei, wie pani, a potem dwie dziewczynki.
Nie mogło się lepiej udać. Najpierw synowie. Potem córki. Jesteśmy z żoną błogosławieni. Jakov ma trzynaście lat. W przyszłym
miesiącu skończy czternaście. Jest moim odbiciem, odważny, bardzo popularny w szkole. Mogę to powiedzieć, bo kiedyś byłem
taki jak on. Ma wielu przyjaciół, tak jak ja dawniej. Szybko nawiązuje kontakty, jest towarzyskim chłopcem. Musimy uważać,
żeby się za szybko nie zaprzyjaźniał, szczególnie z dziewczynkami, rozumie pani, co mam na myśli. Ja spokojnie odczekałem
swoje. Pobraliśmy się z małżonką w latach siedemdziesiątych.
Od tego czasu wiele się zmieniło, świat idzie szybko do przodu,
prawda, a Jakov kocha szybkie tempo. Jest bardzo inteligentny.
Chce ciągle wypróbowywać nowe rzeczy i lubi napięcie. Będzie
szukał granic, wyzwań w życiu. Nie wiem, czy Jakov będzie pani
potrzebował. Jest uparty, prawda, ma swoje zdanie. Chcielibyśmy jednak, żeby pani go systematycznie przepytywała z lekcji.
Powinien się nauczyć dyscypliny. Musi pani być surowa, ale nie
za surowa, musi pani znaleźć złoty środek.
Przytakiwałam skwapliwie głową, nieco znudzona. Wolałabym
zobaczyć sama tych wzorowych synów, zamiast wysłuchiwać peanów na ich cześć, ale nie śmiałam tego powiedzieć.
– Elzirę i Sarę już pani widziała – mówił dalej pan Schneider.
Zdałam sobie sprawę, że znowu przytakuję.
– Elzira jest naszą starszą córką, Sara to najmłodsza latorośl.
Elzira skończy w sierpniu dwanaście lat. Jest prawie dwa lata młodsza od Jakova. I nigdy nie powiedziałbym tego na głos przy nich,
ale jest mądrzejsza od swoich dwóch braci razem wziętych. Tylko
nie potrafi się skoncentrować, staje się nerwowa i to nas martwi.
Zamilkł na chwilę. Po ogrodzie chodził wysoki chłopiec.
– W szkole poradzono nam zrobić testy psychologiczne i tak
postąpiliśmy. Nic jej nie dolega. Jest tylko troszeczkę inna.
Znowu zamilkł.
– Będzie pani musiała poświęcić czas przede wszystkim Elzirze, brakuje jej, wie pani, wiary w siebie, jak to się oczywiście
zdarza u nastolatek. Ma niską samoocenę, a Simon i Jakov podważają nawet tę kruchą wiarę, chociaż próbujemy naszym garçons wytłumaczyć, że nie powinni, prawda, tego robić. Mogę pani
dać przykład. Jakov nie chce grać w szachy z Elzirą, chociaż jest

w tym niezła. Nie chce z nią grać, bo z góry wie, że ona zbije mu
połowę pionów…
Zamilkł na pół minuty i patrzył przed siebie. Trzydzieści sekund trwało długo.
– Powiem pani w dużym zaufaniu. Elzirze postawiono diagnozę dyspraksji. Nie wiem, czy pani zna to schorzenie. Jej ułomność,
nigdy tak tego nie nazywamy w jej obecności, nie ma, prawda,
nic wspólnego z umysłem. Sprawność ruchowa często ją zawodzi,
c’est tout. Nie potrafi wykonywać drobnych ruchów i ma kłopoty z koordynacją. Ma, prawda, drżenia, podobnie jak chorzy na
parkinsona. Ręce jej się czasami trzęsą, bywa, że nie może zapanować nad mięśniami, upuszcza przedmioty i przez to wydaje
się, że jest niezręczna. Jeden obszar w mózgu nie zawsze dobrze
komunikuje się z innymi, tak trzeba to sobie wyobrazić, jak zwarcie, ale ta niezgrabność nie ma, prawda, nic wspólnego z inteligencją. Powtarzam jeszcze raz, chciałbym to ciągle powtarzać,
z jej inteligencją jest wszystko w porządku.
Wyprostowałam się na krześle, bo pan Schneider mówił coraz
szybciej i wciąż powtarzał słowo „prawda”.
– Oczywiście pani wie, że nikt nie może się rozwijać bez braku wiary w siebie, prawda, bez motywacji i ambicji. Obawiamy
się, że przez te tak zwane braki stanie się skryta i bojaźliwa. Nie
może pozostawać w tyle za innymi uczniami w klasie. To by było
niesprawiedliwe, prawda. Nie chcemy, żeby cierpiała. Nie chcemy,
żeby stała się tematem rozmów. To jest pani głównym zadaniem:
trzeba mieć do niej cierpliwość, pozwolić jej się wykazać.
Oczy mu zwilgotniały, kaszlał między zdaniami, ale mówił
dalej z impetem:
– I last but not least: Sara, bez „h” na końcu. Sara ma osiem
lat. Jest mistrzynią gimnastyki sportowej, jest zwinna jak wąż.
Nie wiemy, po kim odziedziczyła ten dziwaczny i bezużyteczny talent, w każdym razie nie po mnie, prawda. Moja małżonka
ma wiele zdolności, ale giętkość ciała do nich nie należy. Gdyby
to od Sary zależało, zajmowałaby się tylko sportem. Tak oczywiście nie można, nie u nas. W każdym razie my nie chcemy jej
zachęcać do rozwoju w tym kierunku. Nawet jeśli ma potencjał,
prawda, aby zostać mistrzynią świata w gimnastyce. Chcemy,
żeby trenowała głowę. Teraz ma osiem lat, ale wkrótce będzie
miała osiemnaście, rozumie pani, sądzę, że mnie pani rozumie.
– Tak, oczywiście – usłyszałam swoją odpowiedź.
– Dla pewności podsumuję, czego od siebie nawzajem oczekujemy: my od pani, nasze dzieci od pani i my od siebie nawzajem – kontynuował. – Oddajemy nasze dzieci w pani ręce. Pani
poświęca im uwagę, pomaga w odrabianiu lekcji. Jest pani ich
mentorem. Pilnuje pani planu lekcji i trzyma się programu. Stara
się pani, prawda, żeby zdały do następnej klasy bez trudu. A my
wynagrodzimy pani trudy, proszę zapisywać przepracowane godziny. Oprócz tego proszę zapisywać en mots clés, w kilku słowach, co przerabiała pani z dziećmi na lekcjach. Czy możemy
się tak umówić? Czy możemy oboje z małżonką liczyć na panią?
Kręciło mi się w głowie. Słuchałam litanii pana Schneidera
i marzyłam o świeżym powietrzu. W pokoju zrobiło się duszno. Na szerokim balkonie naprzeciwko, nade mną, jakaś kobieta trzepała ścierkę. Pomyślałam, że pan Schneider zawsze mówi
„moja małżonka”, a nie „moja żona”.
Poruszyłam się na krześle. Chciałam zobaczyć całą czwórkę. Porozmawiać z Mini i Maksi. Zobaczyć tych fantastycznych synów
na własne oczy. Poza tym chciałam, żeby pan Schneider zadał mi
kilka pytań. Nie bez powodu przygotowałam serię odpowiedzi
na spodziewane pytania: co pani sądzi o wynagrodzeniu; jakie są
pani mocne i słabe strony; jak dobra jest pani znajomość języka;
proszę uzasadnić, dlaczego jest pani odpowiednią osobą dla naszych dzieci…
Pan Schneider znowu zaczął mówić. Sugerował, że pracę już
mam i mogę rozpocząć od razu. Taka postawa, to, że sam podjął decyzję i nie zapytał mnie o zdanie, wywołała we mnie bunt.

Poczułam, że czas wracać do domu. Zanim się zebrałam do wstania, ktoś zapukał do drzwi. Kobieta w fartuchu przewiązanym wokół pulchnego ciała, z włosami ukrytymi pod czepkiem w kratkę
wniosła do pokoju tacę. Postawiła dwie parujące filiżanki kawy,
dwa kawałki sernika i zniknęła, nie powiedziawszy ani słowa.
– Zna pani kawał o Moszem, który leży na łożu śmierci i woła
do siebie wspólnika Amosa? – zapytał wtedy pan Schneider.
I zaczął opowiadać o umierającym Moszem, który przed śmiercią chciał poprosić swojego wspólnika Amosa o przebaczenie za
pewne przewinienia.
„Pamiętasz, jak nasza pierwsza firma splajtowała? To była moja
wina, Amos, przepraszam. Oszukiwałem w buchalterii. Fałszowałem księgi i ukrywałem pieniądze”.
„Przebaczam ci, Mosze” – uspokajał go Amos.
„A ten samochód rozbity w nocy. Ta byłem ja, Amos, nie założyłem okularów, za dużo wypiłem…”
„Zapomnijmy o tym, Mosze” – odpowiedział Amos.
„A wtedy, jak sto tysięcy franków brakowało w kasie, to ja je
wziąłem, musiałem spłacić długi syna w kasynie”.
„Ach, nie przejmuj się, Mosze, wszystko ci wybaczam, bo wiesz,
ten arszenik, który cię zabije w ciągu ośmiu godzin, to ja wrzuciłem do twojej porannej kawy”.
Pan Schneider wybuchnął śmiechem. Patrzył na mnie wyczekująco, więc z pewnym skrępowaniem roześmiałam się razem z nim.
– Zostawię panią teraz – oświadczył tak samo nagle, jak nagle
zaczął opowiadać ten szmonces. Sernika nawet nie tknął. Wstał,
poprawił jarmułkę, przymocowaną spinką do falujących włosów,
włożył marynarkę i wyszedł. Na koszuli pod pachami widać było
ślady świeżego potu.
– Moja małżonka zaraz przyjdzie z panią porozmawiać. Życzę
pani powodzenia.
Automatycznie wyciągnęłam rękę na pożegnanie, którą uścisnął serdecznie. Miałam ochotę puknąć się w głowę.